17 listopada 2016

Koniec z nicnierobieniem

Dzień dobry! Dochodzi powoli dziewiąta, zajęcia mam na trzynastą, przede mną trochę nauki… Ale najpierw przyjemności. 
Dwa tygodnie minęło, a w ciągu nich nie wydarzyło się nic, co mogłoby diametralnie zmienić moje życie.
Miało za to miejsce kilka bardzo przyjemnych sytuacji, które same przywołują uśmiech. Szczery, ciepły i zadowolony, a w taką pogodę naprawdę o to ciężko.
Sprzedałam jedenaście książek, jedną pożyczyłam pani profesor, z którą mam zajęcia. Wszystko pięknie, duma rozpiera, ale gdzieś z boku jest też stres – no bo co, jeśli się nie spodoba? Przecież jest taka możliwość. I co, jeśli nie powiedzą mi prawdy, bo będzie im głupio? Mam nadzieję uniknąć takiego scenariusza. Szczere opinie to podstawa, nawet jeśli miałyby być krytyczne. Ale nie o tym. Dostałam już trzy snapy od koleżanki, na których główną rolę pełni właśnie ta książka. Na jednym dopisek, że „na razie mega mi się podoba!”. To niby nic wielkiego, ale cholernie cieszy. Naprawdę. Bo wraca myśl, że jednak jestem w tym dobra. Dużo pracy przede mną, ale coś już z tego jest, co podoba się ludziom, a ponadto ludziom naprawdę różnym od siebie. Ale najważniejsze jest to, że nie skończyło się na kilku egzemplarzach, i że ja nie przestałam tego robić. 
No właśnie, teraz mogę przejść do zagadnienia, związanego z kolejnym projektem. Zawsze w ten sposób nazywałam swoją pisaninę dopóki jej nie skończyłam. Pisałam już chyba wcześniej, że pomysł jest, zarys fabuły też, bohaterowie w połowie żywi. Ale brak czasu i weny. Troszeczkę porwałam się z motyką na słońce. A dlaczego? Ano dlatego, że swoją miłość do Anglii chciałam wyrazić w kolejnej historii. Mało tego – założyłam, że nie będzie to Anglia współczesna, a XX wiek. Niby nic takiego, ale jednak trzeba uzupełnić brakujące informacje, oczytać się, poszukać, coby żadnej, karygodnej gafy nie popełnić. I nie ma znaczenia to, że być może większość potencjalnych czytelników nie zwróciłaby uwagi na błąd. Skoro coś robię i o czymś chcę opowiadać, to musi być wiarygodne. Zwłaszcza w przypadku miejsca akcji. Właśnie to zniechęca mnie do posadzenia czterech liter i poświęcenia dwóch godzin, może więcej, na czytanie. Ale w końcu się za to wezmę. Serio, już niedługo. W ostatnich dniach poczułam takiego mocnego kopa. Nie dostałam go od nikogo, ale chyba moje myślenie samo uznało, że pora wziąć się w garść i robić coś, co kocham.
 A skoro o tym mowa, to nawiążę jeszcze do kanału na yt. Wszystko było pięknie, ale brak sprzętu. Nie oszukujmy się – telefonem nie nagrałabym niczego w miarę dobrego, co byłoby miłe do oglądania. ALE. Wybrałam się z Edytą na zdjęcia. Tak, zaproszę Was na jej bloga pod koniec tego posta. W każdym razie – sesja za nami, siedzimy na kawie i piwie, rozmawiamy, mówię o tym jutubie. I co słyszę? Że ona też o tym myślała, że nawet próbowała, różne rzeczy. Summa summarum – doszłyśmy do wniosku, że skoro ona ma aparat, ja chętnie przed nim stanę, to pora z tym coś zrobić. Napisałam już nawet scenariusz! Co prawda jeszcze nie został przeczytany, ale mamy zgodność co do tematyki, samej konwencji, więc mam nadzieję, że już niedługo coś z tego będzie. Bo czas jest. Dużo czasu.
Na anglistyce cierpiałam na jego przewlekły brak. Bo trzeba czytać, bo trzeba uczyć się transkrypcji  ( /əvˈkɔːs/ na przykład, ciekawie wygląda, hm?) i tak dalej, i tak dalej. A tutaj? Inna bajka. Dziennikarstwo daje mnóstwo czasu na pozanaukowe aktywności, mało tego – nawet jeśli ktoś chce być systematyczny i na bieżąco z materiałem (tak jak ja), w związku z czym od czasu do czasu musi się pouczyć – nadal ma jeszcze życie. I to całkiem intensywne, jeśli tylko chce. Dlatego nie ma „przeproś”, nie ma, że się nie chce albo brakuje czasu. Przyszła pora, żeby od gadania, przejść do czynów. Ot co.
Ostatnią, porządną dawkę zadowolenia dostałam wczoraj. Ale o tym tylko wspomnę, w szczegóły na razie wchodzić nie będę. Innym razem.  
W podsumowaniu chciałam tylko powiedzieć (napisać), że warto próbować, robić coś, co się chce, startować z niczym, ryzykować. Czasami sama mam jeszcze wątpliwości, bo przecież będą osoby, które wyśmieją – w twarz albo za plecami – i takie, którym coś się nie spodoba. To zniechęca, przynajmniej mnie z moim charakterem, a podobnych jednostek znalazłoby się więcej. I trudno przebrnąć przez tę wewnętrzną blokadę, przez świadomość tego, że nie jest się popularnym, że nikt nie będzie chciał czytać, oglądać, zaglądać. Ale to ryzyko jest zawsze i dopiero wtedy, kiedy się go podejmiemy, będziemy mieli okazję przekonać się czy było warto. Jeśli nie, to trudno, ale chociaż spróbujemy, nie zostawiając sobie możliwości na wyrzuty. To podejście jeszcze muszę w sobie utrwalać, powtarzać raz na jakiś czas, ale jestem na dobrej drodze do przyjęcia go na dobre. Bo gdybym miała zawsze myśleć, że być może kiedyś będę żałować, nie zrobiłabym niczego. A teraz jest najlepszy czas na to, żeby z niczego zrobić coś.
To byłoby na tyle. Jest Was – czytelników – dosłownie garstka, ale jednak jesteście, więc to Wam mówię do przeczytania w następnym poście. A być może nawet do zobaczenia. J I tak jak pisałam, zapraszam na blog Edyty: o, tutaj.  Cześć! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz